w czarnej skórze pomarańczy
budzę się koło północy
i przyodziewam w myśli twoje
jak w chłodny strumień
kołyszę cię na ręce
ostrym językiem mych snów
przebijam się do soczystego miąższu
dojrzałego jak księżyc w pełni
przykucnę obok twego ciała
znieruchomiałego w więzach nocy
i zawyję bezgłośnie
jak dziki zwierz u wodopoju
w szarawych błonach oddechu
czołgam się naprzód
byle dalej od zjaw upiornych
bezwzględności i głupoty
kosmate łapy kurczowo oplatam
wokół omszałych pni wczesnoporannych
spazmów węsząc dzień
jak niewprawnego łowcę
strzeż mnie nim się przebudzę
okrywaj myśli wilgotnym potokiem
księżycami czerwonymi gwiazdami błękitnymi
szepcz zaklęcia nad moim czołem
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment